Wojtek Wojtek
650
BLOG

Zanim będziemy analizować...

Wojtek Wojtek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

 

Jerzy Onderko

 

Mój sierpień*

 

Przyjechałem na dworzec Warszawa-Śródmieście i wsiadłem do tramwaju, który jechał na Wolę. W mojej chłopięcej łepetynie ubzdurało się, że mieszkanie rodziców znajduje się na ulicy Karolkowej. Co ma wspólnego Krochmalna z Karolkową? Tramwajem dojechałem do pętli i znalazłem tą ulicę. Nie było jednak numeru domu 9. Dopiero po jakimś czasie zaświtało mi w głowie, że ma to być ulica Krochmalna. Nie mając już pieniędzy na bilet tramwajowy, do celu podróży postanowiłem iść pieszo. Po drodze pytałem się co jakiś czas czy dobrze idę. Było już ciemno, gdy znalazłem się na Krochmalnej 9. Mieszkanie 69 znajdowało się na 4 piętrze – nie budynku frontowego od ulicy – ale w oficynie i należało przejść przez podwórko. Gdy znalazłem się pod drzwiami nr 69 moje serce biło jak młot. Przecież moich bliskich nie widziałem od dwóch lat i nie wiedziałem jak zareagują na moje niespodziewane przybycie. Przypomniałem sobie moją ucieczkę z sierocińca w Warszawie. Nie wiedziałem też, kogo zastanę. Po moim pukaniu drzwi otworzył mi Leszek. Stanął jak wryty a potem krzyknął głośno: „Jurek przyjechał”. Było cudownie. Tata, mama i brat demonstrowali nieukrywaną radość z mojego przyjazdu. Byli pełni podziwu ale i niepokoju, że wyrażono zgodę na mój samodzielny wyjazd z Otwocka. Święta były skromne, ale wesołe i szczęśliwe.

We wtorek po świętach Leszek odprowadził mnie do pociągu, a przed wyjazdem podjęta została rodzinna decyzja, że na wakacje w czerwcu przyjadę ponownie do Warszawy.

 

* * *

W połowie czerwca 1944 roku udało mi się ponownie wyprosić możliwość przyjazdu do Warszawy – do domu rodzinnego. Na dworcu Warszawa-Śródmieście przywitał mnie mój braciszek Leszek. Z uwagi na to, ze mama i tata musieli pracować, do brata należała opieka nad młodszym. Dosłownie opieka polegała na wprowadzaniu mnie w życie na podwórkach stolicy. Leszek był prawdziwym warszawskim cwaniakiem. Miał też wielu kumpli. Był wśród nich autorytetem, dlatego mnie, chłopaka z prowincji, tolerowano, choć często koledzy robili mnie, mówiąc dzisiejszym językiem, w jajo. Oprócz niewinnych żartów zdarzały się też sytuacje bardzo nieprzyjemne, a nawet niebezpieczne. Jak wiadomo, niektórzy nasi rodacy w zamian za lepsze traktowanie sprzedali się okupantowi, podpisując listę folksdojcza, za co byli powszechnie znienawidzeni. Otóż zdarzało się, że ich synalkowie zabawiali się w Niemców. Zbierali się w większe grupy i krzywdzili małolatów. Sam byłem kiedyś pobity przez taką bandę. Powiedziałem o tym Leszkowi i nie wyszło to napastnikom na dobre. Kumple Leszka, warszawskie cwaniaki, zrobili im taki wycisk, że omijano mnie już z daleka.

Nie mając nic do roboty włóczyłem się często po ulicach Warszawy, poznając dzielnice, których wcześniej nie znałem – no bo kiedy. Chociaż rodzice i Leszek ostrzegali mnie bym nie zbliżał się do granic getta, ciekawość przeważała i chodziłem, zachowując oczywiście ostrożność, w okolice ulicy Piwnej, przegrodzonej w środku jezdni murem.

Chodziłem też w okolice skrzyżowania ulic Żelaznej i Chłodnej, gdzie był drewniany wiadukt, którym Żydzi przechodzili z jednej strony ulicy na drugą. Wiaduktem tym przechodzili nad ulicą Chłodną, która nie była częścią getta. Często widziałem małe dzieci, którym udawało się przejść z getta na stronę aryjską po coś do jedzenia. Były wystraszone i czujne, a ich oczka biegały z boku na bok wypatrując, czy nie zobaczy ich jakiś niemiecki żandarm. Miały tajne swoje przejścia (dziury w murze), przez które dorosły człowiek by nie przeszedł.

Kiedy uzmysłowię sobie dzisiaj, jakie sceny widziałem z daleka po stronie żydowskiej, to teraz jeszcze przechodzą mnie ciarki.

Leszek zajmował się sprzedawaniem papierosów. Chodził z walizeczką podwieszoną na pasku przez szyję, w której miał poukładane paczki z papierosami. Co jakiś czas głośno reklamował swój towar: „papierosy, papierosy, kluby, sporty, mewa, egipskie, machorkowe, papierosy, papierosy”. Dzięki temu miał swoją gotówkę. Kiedyś zafundował mi kino. Nie pamiętam – jaki był to film, zapamiętałem tylko kronikę filmową, w której Niemcy pokazywali swoje sukcesy wojskowe na froncie wschodnim. Pokazywali też relacje z odkrycia zwłok pomordowanych polskich oficerów w Katyniu. Cytowali taki slogan „Nie zapomnij Polaku o zbrodni w lasku pod Katyniem”. Chodziło oczywiście o rosyjskich sprawców tych zbrodni.

Włócząc się jak zwykle ulicami Warszawy, zapamiętam bardzo znamienną scenkę na ulicy Marszałkowskiej. Chodnikiem szła para, młody mężczyzna i kobieta, którzy nieśli dwie dość ciężkie walizki. Kiedy mijali się z się z wojskowym dwuosobowym patrolem niemieckim, zostali przez niego zatrzymani. Jeden z Niemców zapytał: „co tam ciężkiego niesiecie?” Mężczyzna, uśmiechnął się, zrobił głupią minę i dość głośno odpowiedział „granaty!”. Wojskowi stanęli jak wryci, nie wiedząc co robić, ale widząc w bliskiej odległości kilku młodych mężczyzn w kapeluszach i z rękami w kieszeniach oddalili się pośpiesznie.

Niemcy już wyczuwali, że zbliża się coś dla nich niedobrego. Na murach i słupach było pełno plakatów o wymowie niepodległościowej, jak np. „Polska walcząca”. Widoczne były różne oznaki działania podziemia. Bywało też tak, że megafony na ulicach, które nadawały niemieckie komunikaty wojskowe, nagle się wyłączały i można było usłyszeć stację Armii Krajowej, nadającą komunikaty o przegranych przez Niemców bitwach.

Tak więc moje wakacje przebiegały bardzo ciekawie. Poznawałem Warszawę i tajemnice jej ulic, korzystając z wiedzy mojego mądrego braciszka i jego kolegów.

W nocy z 31 lipca na l sierpnia syrena ogłosiła nalot samolotów, co zdarzało się niejednokrotnie. Jak zwykle mieszkańcy domu chronili się do piwnic, gdzie przebywali do odwołania alarmu. Tej nocy odwołania jednak nie było. Mimo to wróciliśmy do swoich mieszkań. Gdy w ciągu dnia, tj. l sierpnia po południu zawyły syreny, wszyscy myśleli, że to odwołanie alarmu. Okazało się jednak, że był to sygnał rozpoczęcia powstania. W naszej bramie były stoły z jedzeniem i napojami dla powstańców, w sąsiedniej kamienicy były jakieś placówki powstańców. Mój starszy braciszek był w swoim żywiole. Kręcił się ciągle przy powstańcach, prosząc o przyjęcie do grupy.

Najtragiczniejsze wydarzenia wystąpiły w trzecim dniu powstania. Byliśmy w mieszkaniu na czwartym piętrze, gdy usłyszeliśmy głośny warkot samolotów i w chwilę później straszny huk spadających bomb. Wybiegliśmy z mieszkania na klatkę schodową, a ja 12-letni wówczas chłopak, nie mogłem pojąć, dlaczego w środku lata, w samo południe, zrobiło się tak ciemno, że nie widziałem własnej dłoni. Dziecięcym rozumem myślałem, że już nie żyję. Okazało się, że w część naszego budynku spadła bomba i od kurzu zrobiło się ciemno. Do mieszkania już nie wróciliśmy, bo wraz z innymi lokatorami schroniliśmy się w jakiejś jamie na gruzowisku. Był to jakby rów o kilkumetrowej długości i szerokości około dwóch metrów, gdzie można było poruszać się tylko na czworakach. W tej jamie przetrzymaliśmy kilka dni. Baliśmy się wyjść, bo dochodziły do nas informacje, że Niemcy rzucali ludzi do płonących domów. Za własną potrzebą można było wyczołgać się w nocy. Również w nocy moja mama i inni ludzie chodzili do naszego budynku i przynosili jedzenie dla całej, liczącej około 20 osób grupy.

Bywało, że walki powstańców z Niemcami toczyły się nad naszymi głowami. Doszło jednak do tego, że wykryto nas i całą grupę oddział wojska doprowadził do pustej Hali Mirowskiej, gdzie postawieni pod ścianą, z rękami do góry byliśmy rewidowani, a jednego ze znajomych, pana Stefana, bito kolbą karabinu. Jeden z żołnierzy tak się zezłościł, że chciał pana Stefana zastrzelić. Mój ojciec w jakimś porywie rozpaczy zaczął krzyczeć w języku niemieckim do oficera żeby zareagował, bo pan Stefan nie jest powstańcem. Otóż oficer niemiecki zareagował i powstrzymał zapędy faszysty. Zapytał mojego tatę skąd zna tak dobrze język niemiecki. Po tym jak tata powiedział, że przez kilka lat mieszkał i uczył się w Berlinie, oficer łagodniej się do naszej grupy odnosił. Powiedział, że będziemy odprowadzeni do punktu przesiedleń.

Po dokładnym zrewidowaniu wszystkich osób, pod eskortą kilku żołnierzy zostaliśmy doprowadzeni do kościoła św. Wojciecha na Woli, gdzie Niemcy zorganizowali tzw. obóz przejściowy. Do wnętrza kościoła wpędzono kobiety i dzieci, natomiast mężczyzn oddzielono i jak się później dowiedzieliśmy, umieszczono w podziemiach kościoła. Był wieczór i wewnątrz kościoła panował półmrok. Rozłożyliśmy się w kącie na betonie. Będąc dzieckiem nie zdawałem sobie sprawy z tragicznej sytuacji. Nawy środkowe i boczne wypełnione były takimi jak my nieszczęśnikami. Wejścia były zamknięte i nie było możliwości wyjścia. Dlatego ludzie podchodzili do różnych kątów, także za ołtarz, i tam załatwiali swoje potrzeby. Było bardzo ciepło, toteż panował przykry odór.

Nad ranem, po nieprzespanej noc wypuszczano po kilka osób na zewnątrz do latryny. W czasie takiego wyjścia Leszek zauważył z dala w grupie mężczyzn naszego ojca, ale mimo głośnego wołania nie zdołał się z nim porozumieć. Po kilku godzinach wraz z dość dużą grupą ludzi zostaliśmy wyprowadzeni z kościoła i pomaszerowaliśmy do najbliższej stacji kolejowej (nie wiem jakiej), gdzie załadowano nas do normalnych wagonów osobowych. Po stosunkowo niedługiej jeździe pociąg zatrzymał się na stacji Pruszków i przepędzono nas do ogromnych hal. Jak się okazało były to kolejowe zakłady naprawcze z wieloma kanałami do remontu podwozi wagonów. Znaleźliśmy niezbyt dużą wolną przestrzeń, gdzie jakoś się rozłożyliśmy. Głową rodziny został Leszek i on zakręcił się by zdobyć coś do jedzenia i picia. Udało mu się i przyniósł w jakimś pojemniku trochę zupy i pół bochenka chleba. Nie pamiętam ile czasu upłynęło od ostatniego posiłku. Atmosfera była przygnębiająca. Wiele starych i chorych osób, płaczące dzieci i jeśli chciałbyś czytelniku dokładniej wczuć się w sytuację w obozie Pruszków, obejrzyj film „Zakazane piosenki”.

Po dwóch lub trzech dniach z dość dużą grupą zostaliśmy doprowadzeni do stacji i załadowani do towarowych wagonów. Przesuwane drzwi zostały zamknięte. Do wnętrza światło padało tylko przez szpary. Staliśmy zamknięci w tym wagonie kilka godzin, zanim w końcu pociąg ruszył.

 

* * *

Kilka godzin jazdy w zamkniętym wagonie. Gorąco i duszno, chce się tylko pić, jeść nie. Pociąg zatrzymywał się na kilkanaście minut bardzo często. Był już wieczór, kiedy pociąg zatrzymał się na dobre.

O ile przez cały czas naszej gehenny od zbombardowania domu i wyprowadzenia nas z „rowu” towarzyszyły nam mundury niemieckiego wojska i słowa wykrzykiwane w języku niemieckim, to po otwarciu wrót wagonu nie widać było żadnego niemieckiego munduru. Naszym oczom ukazał się obraz jak z pięknej bajki. Na peronie stacji Domaniewice było jasno od wielu palących się naftowych lamp. Poustawiane stoły z białymi nakryciami, na nich całe pajdy chleba, dzbanki z mlekiem i kawą, koszyki z jabłkami. Przy stołach kobiety w łowickich strojach.

Po wyjściu z wagonów jesteśmy zapraszani do poczęstunku. Gdy piszę te słowa po blisko 70 latach, ogarnia mnie jeszcze większe wzruszenie niż wtedy. Nie ma Niemców. Sympatyczny mężczyzna, przedstawiciel Rady Głównej Opiekuńczej informuje nas, że jesteśmy pod opieką RGO i dzięki oferowanej pomocy mieszkańców wiosek będziemy gośćmi poszczególnych rodzin. Na zapleczu stacji stało kilkadziesiąt zaprzęgów konnych, którymi gospodarze zabierali wygnańców z Warszawy. Moja mama i ja trafiliśmy do rodziny Kowalskich, tj. gospodarza Kowalskiego, jego żony i córki Wandy. Leszek został przygarnięty przez panią Szczęsną, wdowę z małą córeczką.

Ostrołęka to średniej wielkości wieś, położona niedaleko szosy między Łowiczem i Głownem. W odległości około 15 km od niej znajdują się Reymontowskie Lipce. Stąd też czytając „Chłopów” Reymonta przypominałem sobie obyczaje istniejące w Ostrołęce. Życie na wsi było dla takiego małolata jak ja pasmem ciągłych odkryć. Z moją rówieśniczką Wandą wyprowadzaliśmy na pastwisko krowy. Było tam więcej takich jak my pastuszków. Było bardzo fajnie. Podkopywaliśmy kartofle, które piekliśmy na ognisku. Bywało też, że pan Kowalski zabierał mnie ze sobą, kiedy jeździł furmanką do innych wiosek, a to do kowala, a to do młyna.

Do młyna zawoził worek żyta i po zmieleniu otrzymywaliśmy mąkę i śrutę. Do moich częstych zajęć należał palenie słomy w kuchennym piecu. Przynosiłem ze stodoły snopek słomy, siadałem przed paleniskiem na stołeczku i robiąc małe wiechcie – wsuwałem je do pieca. Oczywiście słoma bardzo szybko się spalało, dlatego co chwilę szykowałem nowe wiechcie. Nie było węgla, z drewnem też było krucho, dlatego słoma była podstawowym opałem podczas gotowania obiadu. Moi gospodarze mieli również ha podwórku piec do pieczenia chleba. Tam też paliło się słomą. Kiedy mury pieca dostatecznie się nagrzały, resztki popiołu trzeba było wymieść miotełką. Potem wsadzane było do wnętrza duże bochny chleba i piec zamurowywano gliną. Po dość długim czasie (może godzinę lub dłużej) rozwalano owo zamknięcie i wyciągano upieczone chleby. A co to była za chleby – palce lizać. Był taki zwyczaj, że kilka chlebów oddawano darmo sąsiadom, którzy oddawali je później, kiedy sami upiekli.

Nie pamiętam, co było powodem, że po jakimś czasie zostaliśmy przekazani do innego gospodarza. Być może nie stać było Kowalskich na utrzymywanie Warszawiaków zbyt długo. Nasi nowi gospodarze byli bezdzietnym małżeństwem i z pobytu u nich pamiętam bardzo przykre wydarzenie. Otóż kilka kilometrów od naszej wsi Niemcy przygotowywali stanowiska obronne, a konkretnie całą linię okopów (rowy szerokości 1,5 m i głębokości też 1,5 m). Do kopania tych rowów zmuszano gospodarzy okolicznych wsi. Z każdego gospodarstwa trzeba było przepracować kilka dniówek. Jak zgłosiły się dwie osoby, to były dwie dniówki. Mój gospodarz zabrał mnie kiedyś do tej pracy. Wyznaczono nam dwa odcinki rowu i żeby zaliczyć dwie dniówki należało te dwa odcinki wykopać. Oczywiście sam bym mojego odcinka nie wykopał i gospodarz kopał też za mnie. Mimo to po całym dniu ciężkiej jak na mnie pracy padałem ze zmęczenia. Wracając wieczorem do wsi nie nadążałem za dorosłymi i zostawałem daleko w tyle. Dowlokłem się sam do wsi długo po innych. Potem ktoś doniósł o tym do RGO i zabrano nas od tej rodziny. Przeniesiono nas do państwa Łysiów, małżeństwa z synem Heńkiem, moim rówieśnikiem. Nie pamiętam, jak długo byliśmy u Łysiów. Chyba niezbyt długo, bo zbliżał się koniec wojny. W kwietniu zbliżały się święta wielkanocne i RGO przyznała Warszawiakom świąteczne prezenty, tj. po dwa solone śledzie na osobę i po bochenku chleba. Po te dary udałem się z mamą do Główna. Nasza gospodyni pani Łysiowa nakroiła z mamą pełną miskę cebuli i te cztery śledzie pokrojone w dzwonki wymieszane z cebulą oraz michą ziemniaków stanowiły wyżerkę w Wielki Piątek dla całej rodziny.

We wsi było już głośno o zbliżaniu się frontu. Muszę tu opisać bardzo ważne wydarzenie, jakie miało miejsce w naszym gospodarstwie. Otóż pewnej nocy do drzwi izby, w której spałem z mamą – na podłodze, na sienniku ze słomy – usłyszeliśmy bardzo głośne walenie. Wszyscy się pobudzili i zapanowała panika. Najwięcej opanowania wykazał pan Łyś, który otworzył drzwi, przez które weszło do środka trzech niemieckich żołnierzy. Ze strachu staliśmy jak sparaliżowani. Nie trwało to jednak długo, gdyż jeden z Niemców odezwał się po polsku żeby się nie bać, bo bać to się muszą oni sami. Poprosił czy nie mogliby dostać czegoś gorącego do picia. Pani Łysiowa przyniosła dzban świeżego mleka i jakiś skromny poczęstunek. Żołnierz niemiecki – Ślązak, dlatego znał język polski – zaczął opowiadać o sytuacji wojennej. Dowództwo cały czas karmiło wojsko informacjami O zwycięstwach na froncie, o strategicznych czasowych wycofaniach, a okazało się, że gonią ich Rosjanie. Prosili o cywilne łachy, ponieważ chcieli pozbyć się mundurów. Pan Łyś wyszedł z nimi z domu i jak się później dowiedzieliśmy, dał im co miał, oni zaś pozbyli się wojskowych akcesoriów, w tym karabinów i oddalili się. Mieli zamiar przeczekać dzień chowając się w stogach słomy. Po paru dniach rozeszła się na wsi wieść, że znaleziono zwłoki trzech mężczyzn, prawdopodobnie Niemców.

Nie widziałem we wsi Rosjan, ale ludzie mówili, żeszosą jechały samochody i czołgi rosyjskie oraz polskie. Z chłopakami ze wsi pogoniliśmy na szosę i udało nam się w drapać na polski czołg, którym dojechaliśmy do Główna. Z powrotem do wsi wracaliśmy na piechotę.

Informacje o wolnej Warszawie dotarły do nas i mój braciszek, za zgodą mamy, wyruszył sobie tylko znanymi sposobami w kierunku Warszawy. Wrócił po paru dniach z informacją, że domu na Krochmalnej nie ma, że nie ma mostów na Wiśle i nie ma gdzie wracać. Mama jednak dowiedziała się, że dom w Zielonce stoi i ciotki na nas czekają. Zapadła decyzja opuszczenia przyjaznej nam Ostrołęki i powrotu do Warszawy.

Muszę tu przekazać ważną informację dotyczącą Ostrołęki. Ludzie mieszkający na tej wsi to gospodarze na 2-3 morgach ziemi, a więc byli to małorolni chłopi, którym nie wiodło się najlepiej. Na ogół mieli krowę, konia i kury. Nie pamiętam czy hodowano świnie. Może tak ale w czasie okupacji ......???. Najbogatszy rolnik we wsi miał 6 morgów i traktowany był jak magnat. Piszę o tym dlatego, że jestem pełen uznania i wdzięczności za ich postawę w stosunku do wygnańców z Warszawy.

Jak już wspomniałem zapadła decyzja powrotu do Warszawu, a konkretnie do Zielonki. Pociągiem przyjechaliśmy przed południem na tymczasowy dworzec „Warszawa Główna” przy ul. Towarowej. Na placu pełno było ciężarowych samochodów z ławkami w środku do przewozu ludzi. Zwróciliśmy uwagę na ciężarówki, których kierowcy głośno się przekrzykiwali „Na Pragę, na Pragę”. Oczywiście, żeby dojechać do Zielonki, musieliśmy dostać się na Pragę na „Wileński” i dlatego załadowaliśmy się na jedną z ciężarówek i dojechaliśmy do Wisły. Po przejściu przez tymczasowy pontonowy most dalej poszliśmy pieszo. Pociągi z Wileńskiego kursowały dość często, dlatego bez problemu dojechaliśmy do Zielonki.

W domku przy ul. Rzecznej 3 mieszkaliśmy na kupie w osiem osób. Ciotki: Natalia, Zofia, Halina z synem Januszem, mama, Leszek i ja. Największy pokój z werandą zajmował radziecki oficer – leitnant Kuzarow. Miał ordynansa Wanię, którego traktował jak służącego (gorzej niż powieściowego Szwejka). Nigdy nie mogłem zrozumieć, że w komunistycznej armii oficer ma służącego.

Do zadań moich i Leszka należała pomoc ciotkom przy pracy w ogródku. Często też podkradaliśmy z transportów kolejowych prasowane siano, którym karmione były kozy hodowane przez ciotkę Nacię.

Jeszcze podczas naszego pobytu w Ostrołęce mama Fela pisała listy do Poznania do ciotki naszego taty – Klary Gacka oraz do jego siostry Ireny, informując o naszej sytuacji. Tata, będąc już w obozie w Breslau również korespondował z wymienionymi ciotkami. Tak więc za ich pośrednictwem rodzice uzyskali informacje o swoim miejscu pobytu. Oczywiście zaczęli prowadzić korespondencję, już od listopada 1944 r.

* * *

Losy taty po rozdzieleniu nas w sierpniu 1944 roku w Kościele Św. Wojciecha na Woli potoczyły się tak, jak to on sam opisał w swoich wspomnieniach, które znalazłem już po jego śmierci w 1989 roku.

 

Relacja Ojca

 

Już w czwartym dniu po wybuchu powstania w Warszawie zostałem z rodziną bez dachu nad głową – masowe naloty i deszcz bomb niemieckich obróciły w gruzy nasze domy za Żelazną Bramą. W nocy na pustym placu wykopaliśmy głęboki i dość szeroki rów, który został przykryty deskami i resztkami drewna (z bram naszych domów) i przysypany ziemią. I tak po kilkugodzinnej wspólnej nocnej pracy lokatorów powstał prawie niewidzialny bunkier, w którym przeleżeliśmy dwa tygodnie. Dookoła płonęły domy. Było gorąco i ludzie padali jak muchy...

 

 

*) Jerzy Onderko, Wspomnienia, tekst nie publikowany.

Wojtek
O mnie Wojtek

O mnie świadczą moje słowa...  .

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura